RZUCIĆ WSZYSTKO I WYJECHAĆ W BIESZCZADY…

Gdzie indziej mogłoby być lepiej niż w Bieszczadach, jeśli przychodzi do rzucania wszystkiego? Piękne lasy, cudowne połoniny, dzika przyroda, niesamowite widoki, bogata historia i przemili ludzie. Ponadto nikomu się tutaj nie spieszy. Przyjeżdżających w Bieszczady turystów dziwi, że ludzie tutaj tak wolno jeżdżą. Ale po co mieliby się spieszyć?

Rzuciliśmy więc wszystko… na tydzień i wyjechaliśmy w Bieszczady. W planie było zdobyć jak najwięcej tysięczników, zgodnie z inicjatywą, do której dołączyliśmy. Niestety pogody nie zapowiadano najlepszej. Nauczeni doświadczeniami roku poprzedniego, zakupiliśmy stuptuty, coby więcej nie wylewać wody z butów.

No właśnie, a propos wylewania wody z butów. Z zeszłorocznego wyjazdu nie ma wpisu, więc pozwolę sobie w tym miejscu na niewielką dygresję. Byliśmy w Bieszczadach również w czerwcu i również pogoda była dosyć kapryśna. Dobrą pogodę na drugi dzień naszego trzydniowego pobytu zapowiadano jedynie w okolicy Tarnawy Niżnej. Odszukaliśmy więc na Mapie Turystycznej jakiś szlak w pobliżu i tak oto wybraliśmy się na spacer do źródeł Sanu.

Aby do źródeł Sanu dotrzeć, przejechaliśmy Tarnawę Niżną i dalej fatalnym asfaltem dojechaliśmy do końca drogi w Bukowcu, gdzie znajduje się parking. Stamtąd dosyć dobrze oznaczoną ścieżką ruszyliśmy na poszukiwanie źródeł. Droga częściowo biegnie przez las, częściowo szutrową drogą. Po drodze mija się wysiedlone w czasie Akcji „Wisła” wioski Beniowa i Sianki oraz stary cmentarz. Źródła Sanu znajdują się na granicy Polski i Ukrainy i wyglądają bardzo niepozornie.

Gdy ruszyliśmy w drogę powrotną tą samą trasą, jakby znikąd nadeszły chmury i rozpętała się burza. Gdy szliśmy lasem, wokół słychać było grzmoty, trasę powrotną pokonaliśmy niemal biegiem. Gdy doszliśmy z powrotem pod cmentarz, przestało padać i wyszło słońce. Odetchnęliśmy z ulgą i przystanęliśmy, aby wylać wodę z butów. Dosłownie. Nie to, że buty przemokły – wody nalało się do nich od góry.

Z wyprawy do źródeł Sanu wyciągnęliśmy następujące lekcje:

  • Nieprzemakalne buty też przemakają i do tego schną 3 dni (chyba, że macie możliwość wystawienia ich na słońce na cały dzień). Warto wziąć drugą parę nieprzemakalnych butów. Podobno schnięcie pzryśpiesza napakowanie do butów gazet – tego dowiedziałam się w Bieszczadach od autostopowicza, jednak jeszcze nie próbowałam.
  • Aby unikną przemoczenia pierwszej pary, warto mieć w plecaku stuptuty. My kupiliśmy Milo Ugo, bo trafiliśmy na super promocję, do tego miały lepsze opinie niż np. Milo Creek.
  • Pokrowiec na plecak powinien mieć na dole odpływ. Rok temu miałam standardowy pokrowiec z Decathlonu i po kilku minutach ulewy niosłam na plecach oprócz plecaka worek wody. Nie polecam… w szczególności, jeśli macie w plecaku suche ubrania na przebranie, w razie gdyby złapał Was deszcz.
  • Trzeba uważać, jeśli w ulewie idzie się z kijami trekkingowymi – mi do rękawów kurtki przeciwdeszczowej również nalała się woda.
  • W okresach deszczowych w lesie jest pełno much, komarów, no i oczywiście kleszczy, przed wejściem do lasu warto użyć spray’u.

Skoro już mowa o lekcjach, to ze swojego pierwszego wejścia na Tarnicę również wyciągnęłam pewną lekcję. Część szlaków prowadzi wzdłuż granic z Ukraina i telefony bardzo często łapią tamtejsza sieć. Warto więc wyłączyć pobieranie danych w roamingu, inaczej można narazić się na bardzo wysoki rachunek.

Wracając do tegorocznego wyjazdu. Oprócz zakupu stuptutów, zabraliśmy ze sobą druga parę butów – również nieprzemakalnych, porządne kurtki przeciwdeszczowe, ja miałam nowy plecak z pokrowcem z odpływem, oraz oczywiście kije trekkingowe, które znacznie ułatwiają przemieszczanie się po ścieżkach śliskich od błota. Byliśmy więc gotowi na każde warunki pogodowe.

Z Tarnawy Niżnej do Dźwiniacza Górnego

W Bieszczady przyjechaliśmy w sobotę około 14-stej, było więc za późno, by wychodzić w góry. Wybraliśmy się zatem na spacer z Tarnawy Niżnej do Dźwiniacza Górnego – kolejnej wyludnionej wioski. Trasa zaczyna się naprzeciwko parkingu i jest dobrze oznaczona (szlak zielony, niestety nieoznaczony w aplikacji Mapy Turystycznej). Początkowo biegnie lasem z kiloma drewnianymi pomostami, następnie łąką z niewielkim podejściem, a później starą betonową drogą. Po drodze można odwiedzić dwa cmentarze, a na końcu ścieżki zobaczyć torfowisko. W drodze powrotnej można zrobić pętlę i pójść dalej po płytach betonowych zamiast odbijać w łąkę. Jeśli akurat nie ma mostku na potoku, a wody w nim zbyt dużo by przejść, przed zejściem w kierunku rzeki również jest możliwość odbicia w kierunku Tarnawy. My tak właśnie poszliśmy, bo mostku faktycznie nie było. Trasa wyniosła 10,5 km, na tym odcinku jedynie 240 metrów przewyższeń, wiec trasa bardzo przystępna, ale po obfitych opadach mocno błotnista.

Pszczeliny – Bukowe Bardo – Ustrzyki Górne

Na drugi dzień pobytu mieliśmy zaplanowaną 32 kilometrową trasę. Samochód zostawiliśmy przy niebieskim szlaku w Pszczelinach (a właściwie za Pszczelinami jadąc od Lutowisk). Nie ma tam dedykowanego parkingu, budka przy wejściu na szlak była jeszcze zamknięta, niepewni zaparkowaliśmy więc po drugiej stronie drugi na błotnistym placu. Początkowo szlak niebieski prowadzi leśną drogą, później odbija wąską ścieżką w las – musieliśmy tu przejść niewielki strumyk, ale prawdopodobnie nie jest on tam na stałe.

Podejścia są momentami bardzo strome, ale po około 6 kilometrach zostaje się nagrodzonym pięknymi widokami.

Połoniną doszliśmy do skrzyżowania ze szlakiem żółtym, startującym z Mucznego. Jest to krótsza droga na Bukowe Berdo. My poszliśmy dalej szlakiem niebieskim, prowadzącym raz w górę, raz w dół, przez poszczególne szczyty Bukowego Berda (Szołtynia, Połoninę Dźwiniacką) aż do Przełęczy Goprowskiej, gdzie łączy się ze szlakiem czerwonym.

Łączeniem szlaków niebieskiego i czerwonego doszliśmy do Przełęczy pod Tarnicą i tam odbiliśmy na prawo w kierunku Ustrzyk Górnych na szlak czerwony. Po drodze przeszliśmy przez Tarniczkę (Szeroki Wierch) – kolejny szczyt z listy Bieszczadzkich Tysięczników. Szlak jednak nie przebiega bezpośrednio przez szczyt, nie ma więc tam tabliczki.

Do tej pory pogoda była piękna, jednak gdy schodziliśmy w dół w lesie złapała nas burza z gradem. Nie trwała jednak długo, kurtki i stuptuty skutecznie nas ochroniły. Gdy doszliśmy do Ustrzyk, ponownie świeciło słońce.

W pierwotnym planie mieliśmy przejść na druga stronę drogi i dalej szlakiem czerwonym pójść na Połoninę Caryńską, następnie szlakami zielonym i niebieskim wrócić do Pszczelin. Niestety błotne warunki na szlakach znacznie wydłużyły planowany czas przejścia pierwszej części, ponadto znad Lutowisk nadciągała kolejna burza. Zdecydowaliśmy się zatem na powrót do Pszczelin drogą asfaltową (ok. 6,5 km, niezaznaczone na poniższej mapce). Łącznie tego dnia pokonaliśmy 28 km i 1131 m przewyższeń, co zajęło nam z przerwami 8,5 godziny.

Bukowe Berdo

Wołosate – Tarnica – Kopa Bukowska – Halicz – Rozsypaniec

Następnego dnia trekking zaczęliśmy z Wołosatego. Znajduje się tam spory parking, ale do wejścia na szlak niebieski i budki, gdzie nabyć można bilet do parku jest około pół kilometra.Szlak na Tarnicę biegnie głównie przez las, jest kilka pomostów, trochę schodów. Gdy z lasu się wychodzi, zaczynaja się przepiękne widoki na okoliczne połoniny, w tym Bukowe Berdo, którym szliśmy dzień wcześniej. Na Tarnicy już byliśmy, ale nie odmówiliśmy sobie wejścia na szczyt. Prowadzi tam krótki szlak żółty z Przełęczy pod Tarnicą.

Zeszliśmy z Tarnicy i odbiliśmy w prawo na szlak czerwony i jego już trzymaliśmy się do końca, idąc przez Przełęcz Goprowską (byliśmy tam również dzień wcześniej), później obok Kopy Bukowskiej, następnie przez Halicz i Rozsypaniec.

Przy Przełęczy Bukowskiej szlak dochodzi do betonowej drogi. W lewo można odbić na punk widokowy, w prawo natomiast do Wołosatego.

Droga należy do średnio przyjemnych, a jest to spory odcinek szlaku, bo ma aż 7 km. Tutaj też złapała nas burza. Najgorszy moment zastał nas akurat przy wiacie, więc przeczekaliśmy około pół godziny i ruszyliśmy dalej.

83bef86a-1401-47a7-b25d-e9f99cef825f

Cała trasa tego dnia wyniosła 21,5 km, 903 m przewyższeń i zajęła nam 6,5 godziny (łącznie z przerwą w czasie ulewy).

Tarnica

Mała Rawka – Wielka Rawka – Kremenaros

Na kolejny dzień dobrą pogodę zapowiadano jedynie do 13-stej, więc poszukaliśmy krótszej trasy. Padło na trasę z Przełęczy Wyżniańskiej do trójstyku granic Polski, Ukrainy i Słowacji znajdującego się na szczycie Krzemieńca (inaczej zwanego Kremenaros).

Na przełęczy znajduje się spory parking oraz kasa biletowa. Szlak zielony prowadzi przez las na szczyt Małej Rawki. Przed wejściem w las jest bacówka, gdzie rok wcześniej jedliśmy średnio smaczną zupę.

Gdy dotarliśmy na szczyt Małej Rawki, nadal utrzymywała się mgła, więc po zrobieniu zdjęć odbiliśmy na szlak żółty – w kierunku Wielkiej Rawki.

Mgła w końcu opadła i w okolicy betonowego słupa w drodze na kolejny szczyt zaczęły wyłaniać się piękne pejzaże. Słup to dawne stanowisko geodezyjne – niegdyś znajdowała się tu wieża triangulacyjna.

Ze szczytu Wielkiej Rawki odbiliśmy na szlak niebieski w kierunku Krzemieńca. Tu rozpościera się jeden z moich ulubionych widoków w Bieszczadach. W czasie dobrej pogody widać stad góry Słowacji, Ukrainy oraz Bieszczadzkie połoniny.

Szlak niebieski biegnie wzdłuż granicy z Ukrainą, po drodze mija się więc słupki graniczne.

Pomimo informacji na Wielkiej Rawce, że dojście na Krzemieniec zajmuje 45 minut, my doszliśmy tam w 25. Ze szczytu nie ma widoków, gdyż znajduje się on w lesie, jednak jest ciekawy słupek z nazwą góry w trzech językach oraz z trzema godłami.

Z Krzemieńca wróciliśmy tą samą trasą, udało nam się załapać na widoki z Małej Rawki. Nadchodziły jednak chmury, gdy zeszliśmy na dół pogoda całkiem się popsuła. Najwyraźniej dobrze wycelowaliśmy z czasem. Trasa wyniosła 13 km, w tym 770 m przewyższeń, co zajęło nam 4:20.

Krzemieniec

Przed nami było jeszcze sporo dnia, pojechaliśmy do Wetliny do Chaty Wędrowca na wielkie naleśniki. Ja zamówiłam małego (pół kilo), naleśnik gigant ma natomiast ponad kilogram. Za zjedzenie całego otrzymuje się dyplom. Naleśniki są wyśmienite, inne potrawy również, w okresach najazdu turystów trzeba się więc liczyć z koniecznością stania w sporej kolejce.

Punkt obserwacji bobrów i retorty

Gdy opuściliśmy restaurację, pogoda nie dopisywała, a mieliśmy przed sobą jeszcze kawałek dnia. Pojechaliśmy zatem do Mucznego do punktu obserwacji bobrów. Bobrów co prawda nie było, ale w okolicy można oglądać efekt ich pracy.

Po drodze z Mucznego do Lutowisk znajduje się jeszcze mini-skansen, gdzie można zobaczyć retortę i przeczytać o żuciu wypalaczy węgla drzewnego.

Nad bieszczadzkimi lasami można jeszcze czasami zauważyć słupy dymu świadczące o wypale.

Rezerwat Przyrody Krywe

Na kolejny dzień prognozy znów nie były najlepsze. Wybraliśmy się więc do Rajskiego, gdzie znajduje się ścieżka dydaktyczna oraz Rezerwat Przyrody Krywe, a w nim dwie nieistniejące już wioski – Tworylne i Krywe. Jadąc od strony Czarnej, w Rajskiem za mostem na Sanie skręciliśmy w lewo i zaparkowaliśmy na poboczu na przeciwko szkoły. Wróciliśmy się przez most i skręciliśmy w prawo w leśną drogę. Trasa tam przebiega szutrową drogą, a ścieżka dydaktyczna raczej przeznaczona jest dla młodszych – tablice informują o przeróżnych ciekawostkach Bieszczadów – powstaniu Zalewu Solińskiego, chronionych gatunkach i innych aspektach przyrodniczych. Aby dojść do rezerwatu, przy tablicy z wężami należy odbić w prawo, przejść przez most, a następnie w lewo na asfaltową drogą, która po chwili się kończy i zaczyna się las.

Przy leśnej trasie znajdują się pozostałości niemieckiej strażnicy granicznej w Studennem.

Wróciliśmy na leśną ścieżkę i poszliśmy dalej w kierunku Tworylnego. Trasa była mocno błotnista, na ścieżce nie było innych spacerowiczów. W błocie zobaczyliśmy ślady niedźwiedzia, co z jednej strony wzbudziło naszą ciekawość, z drugiej natomiast pewną obawę. W trawach widać było, gdzie miś ucinał sobie drzemkę. Nie chcieliśmy ryzykować bliskiego spotkania z niedźwiedziem, które w ostatnich czasach podobno stały się bardziej zuchwałe. Tym bardziej, że widać było również ślady mniejszego niedźwiadka. Po chwili zawróciliśmy więc.

Gdy wyszliśmy na drogę, poszliśmy prosto, mijając pensjonaty i ośrodki wypoczynkowe. Tak doszliśmy do samochodu.

Muzeum Kultury Bojków

Było jeszcze wcześnie, więc pojechaliśmy do Polańczyka na kawę i na spacer nad jeziorem. Zaczęło padać, zdecydowaliśmy się zatem odwiedzić Muzeum Kultury Bojków. Bojkowie, podobnie jak Łemkowie, to ukraińska grupa etniczna (chociaż niektórzy Łemkowie uważają się za odrębny naród). W muzeum można oglądać eksponaty ich życia codziennego i napić się ziołowej kawy po bojkowsku. Wstęp do muzeum to koszt 8 zł.

Wetlina – Osadzki Wierch – Połonina Wetlińska – Brzegi Górne

Na kolejny dzień mieliśmy zaplanowaną trasę z Wetliny do Ustrzyk Górnych, przez Połoninę Wetlińską i Caryńską. Opady zapowiadano dopiero na 16-stą, my wyliczyliśmy, że w Ustrzykach powinniśmy być o 15:30.

Gdy jechaliśmy z Lutowisk do Wetliny, zobaczyliśmy wygrzewającą się na drodze salamandrę plamistą.

W Wetlinie zaparkowaliśmy pod sklepem ABC, gdzie w kasie sklepu należy zapłacić za parking. Stamtąd żółtym szlakiem ruszyliśmy do góry przez las. Kasa biletowa znajduje się jakiś kilometr od drogi. W lesie było bardzo dużo błota – czułam się trochę jak w czasie Runmageddonu, kiedy trzeba uważać, aby nie zgubić buta.

Żółty szlak prowadzi do Przełęczy Orłowicza, skąd można odbić na szlak czerwony albo na Smerek, albo na Połoninę Wetlińską. Czas na przejście mieliśmy dokładnie wyliczony, więc Smerek zostawiliśmy sobie na kiedy indziej i poszliśmy w prawo.

Ze szlaku rozciągają się piękne widoki, w tym na Połoninę Caryńską. Przeszliśmy przez Osadzki Wierch – kolejny tysięcznik z listy, i doszliśmy do zamkniętego odcinka szlaku. Ze względu na remont Chatki Puchatka, jest w tym miejscu obejście, przez co nie można było wejść na kolejny szczyt połoniny – Hasiakową Skałę. Na obejściu ustawiono ławy i TOI TOI’e. Tam też napotkaliśmy lisa, który wyglądał na wygłodniałego i ewidentnie zaczaił się na jakieś resztki po turystach.

Zbliżał się południe, turystów na szlaku znacznie przybyło. Było w końcu Boże Ciało, a Połonina Wetlińska należy do jednej z najpopularniejszych destynacji w Bieszczadach. Gdy schodziliśmy w dół do Brzegów Górnych, pod górę przedzierała się bardzo spora grupa ludzi, ewidentnie nieprzygotowanych na walkę z błotem czy ewentualną burzę, i dodatkowo ciągnących za sobą kilkuletnie dzieciaki w białych trampeczkach. Biorąc pod uwagę co wydarzyło się godzinę później, był to najgorszy moment na zaczynanie wędrówki.

Gdy zeszliśmy na parking w Brzegach, szybko skorzystaliśmy w toalety na parkingu i ruszyliśmy dalej – na Caryńską. Niebo już wtedy nie wyglądało idealnie, ale stwierdziliśmy, że zaryzykujemy – pół godziny drogi dalej miała znajdować się wiata.

Gdy dochodziliśmy do wiaty, grzmiało i zerwał się mocny wiatr. Minutę po tym, jak usiedliśmy pod daszkiem, zaczęło lać. Mijały minuty, kwadranse, jedna burza przechodziła w kolejną… i kolejną. We wiacie spędziliśmy ponad godzinę, wśród przemoczonych płaczących dzieci i ubłoconych psów, które – otrzepując się z nadmiaru wody – bryzgały błotem na wszystkich wokół. Zrezygnowani, wróciliśmy w deszczu do Brzegów Górnych. Przejrzyste wcześniej potoki teraz spływały błotem.

Na parkingu stały busy, gdy zebrała się grupa do Wetliny, ruszyliśmy w drogę, aby odebrać samochód. Wtedy nadciągnęła największa ulewa. W drodze z busa do samochodu (czyli w ciągu 30 sekund) przemokliśmy do suchej nitki. Padało do wieczora. Cały czas zastanawiam się, jak potoczyły się losy dzieciaczków w białych trampeczkach, ciągniętych na Połoninę Wetlińską przez swoje matki. Przez remont Chatki Puchatka, nie ma tam obecnie żadnego miejsca na schronienie. No chyba że w TOI TOI’u.

Tego dnia przeszliśmy 15,5 km (z Wetliny do wiaty w drodze na Połoninę Caryńską), pokonując 945 m przewyższeń.

Wetlina

Wetlina – Jawornik – Rabia Skała

Na ostatni dzień naszego pobytu zaplanowaliśmy trasę z Wetliny przez Jawornik na Rabią Skałę. Był piątek długiego weekendu, chcieliśmy więc uniknąć zatłoczonych szlaków.

Samochód zaparkowaliśmy na błotnistym parkingu na przeciwko ABC (przyjechaliśmy trochę później i pod samym sklepem nie było już miejsca) i udaliśmy się drogą w kierunku wejścia na szlak. Znajduje się on po drugiej stronie drogi niż wejście na Połoninę Wetlińską, około pół kilometra dalej. Droga początkowo jest asfaltowa, znajdują się przy niej pensjonaty i nieczynny odcinek Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej. Dalej przechodzi w łąkę i później do lasu (na lewo). Znaczek szlaku jest trochę schowany, my poszliśmy prosto i wpakowaliśmy się w błoto po łydki.

Szlakiem żółtym idzie się przez piękny las, aż do szczytu Jawornik. Stamtąd można odbić na szlak zielony i wrócić do Wetliny, albo iść dalej szlakiem żółtym na Rabią Skałę, przez Paportną.

Nie bez powodu szlak jest mniej uczęszczany. Oprócz biegaczy uczestniczących w Biegu Rzeźnika, minęliśmy na całej trasie może 10 osób. Na całej trasie widoki można podziwiać jedynie na krótkim odcinku szlaku w okolicy Paportnej.

Dojście na Rabią Skalę było bardzo ciężkie. Strome podejścia po błocie dały nam w kość, na samym szczycie natomiast było tyle komarów, że szybko musieliśmy stamtąd uciekać.

Wróciliśmy tą samą trasą na Jawornik, stamtąd odbiliśmy na szlak zielony, aby nieco urozmaicić spacer. Trasa początkowo było bardzo przyjemna, prowadzi przez szczyt Szczab, na którym znajduje się kilka drewnianych krzyży. Później zrobiło się bardzo stromo i zejście prowadziło przez wąski wąwóz z podłożem składającym się z luźnych kamieni. Tu było mniej przyjemnie.

Trasa przechodzi w pewnym momencie w asfaltową drogę, która dochodzi do głównej drogi biegnącej przez Wetlinę. Stąd do sklepu ABC jest około 1,5 km.

Całość trasy wyniosła 18,3 km, 910 m przewyższeń i zajęła nam 6 godzin (poniższa mapka ponownie nie pokazuje odcinka pokonanego szosą).

Rabia Skała

Na koniec jeszcze odstaliśmy godzinę w kolejce do Chaty Wędrowca, zjedliśmy pyszny smażony ser i ruszyliśmy w drogę do domu.

Dodaj komentarz